niedziela, 6 listopada 2016

Szymon Chodyniecki - spotkanie i wywiad

7 października światło dzienne ujrzała pierwsza płyta Szymona Chodynieckiego, która utrzymana jest w klimacie popowym. Szymon Chodyniecki to młody i bardzo utalentowany wokalista. Każdy jego singiel od razu staje się hitem. Mało kto wie, ale Szymon swoją przygodę muzyczną rozpoczął od tworzenia w stylu hip-hopowym. Ma na swoim koncie aż dwa krążki, które utrzymane są właśnie w tej stylistyce muzycznej. Szerszej widowni dał się poznać dzięki porywającemu singlowi "Sam na sam" oraz duetowi z Lodovicą Comello znaną aktorką, grającą pierwszoplanową rolę w serialu "Violetta", Przy okazji premiery jego najnowszego albumu w Empiku w Arkadii odbyło się spotkanie z jego fanami, którzy mogli otrzymać autograf oraz pamiątkową fotografię. Oczywiście na spotkaniu nie mogło zabraknąć mnie i Merli. 



Nie ukrywam, ale nie chodzę często na tego typu spotkania, ponieważ wiem, że będą tam naprawdę wielcy fani danego artysty i nie chcę zabierać im możliwości spotkania go, porozmawiania, uściskania itp. Jednak tym razem, musiałam tam być, a Merli musiała mi towarzyszyć (kochana <3). Otóż, już dość dawno, miałam okazję przeprowadzić wywiad z Szymonem. Było na zasadzie wymiany e-mailami, ale bardzo dobrze to wspominam. Był to mój pierwszy wywiad jaki przeprowadziłam i myślę, że będę miała zawsze wielki sentyment do Szymona właśnie przez to. Dał mi się wtedy poznać jako bardzo miły i sympatyczny chłopak i miałam nadzieję, że w rzeczywistości też jest taki i nie przeliczyłam się. Szymon jest bardzo miły, otwarty, uśmiechnięty jest po prostu przesympatycznym chłopakiem. W momencie kiedy do niego podeszłyśmy nie stwarzał on żadnej sztucznej bariery, ja - gwiazda, ty - fan. Było to naprawdę bardzo miłe. Porozmawiał z nami chwilę, podpisał płytę, zrobił zdjęcia. Bardzo miło to wspominam i myślę, że Merli również. 



Na  spotkaniu było bardzo dużo jego oddanych fanów (fanek), którzy znali wszystkie piosenki i znali też samego Szymona. Było widać, że fandom jest bardzo zżyty z wokalistą, a on z nimi. Szymon żartował, ale opowiadał też o tworzeniu materiału na płytę. Było to jedno z lepszych spotkań na jakich byłam, totalnie na luzie, bez spiny. Szymon spędził naprawdę bardzo dużo czasu w Empiku, nigdzie się nie spieszył, z każdym pogadał, zrobił zdjęcie, podpisał album. Moim zdaniem właśnie tego brakuje wszystkim "gwiazdom" na tego typu spotkaniach - CZASU. Zawsze się gdzieś śpieszą i nie zważają na to, że to dzięki tym ludziom zarabiają bardzo duże pieniądze. 





Nie przeciągając... Prezentuję Wam mój wywiad, który był przeprowadzony ponad pół roku temu, ale myślę, że mimo wszystko jest aktualny i spodoba się wam to co jest w nim zawarte. Ja uwielbiam to w jaki sposób do tego niekonwencjonalnego wywiadu podszedł Szymon. Dziękuję mu za to bardzo i myślę, że przez to będę go szanować już zawsze. 


Kornelia Dąbrowska: Jakie są pozytywy rozpoczynania kariery w młodym wieku?

Szymon Chodyniecki: Ogólnie w młodym wieku człowiek szybciej się uczy. Bardzo kluczowe jest dzieciństwo i stopień kontaktu z muzyką, co przynosi wrażliwość na nią. Ja od zawsze byłem otoczony kawałkami radiowymi, ale nie tylko. Moja starsza kuzynka słuchała stale rapu. To na pewno mocno ukształtowało mój zmysł i postrzeganie muzyki. W wieku siedmiu lat poszedłem do szkoły muzycznej na wiolonczelę. Dziś z perspektywy czasu patrząc, uważam, że to wszystko było zalążkiem mojej kariery.
Gdyby nie te czynniki mogłoby być za późno na rozwój muzyczny z braku podstaw.
To też kwestia mojego spojrzenia. Stawiam od zawsze na muzykę i ogromną zaletą jest fakt, że mam 21 lat, a to co robię ma już wypracowany poziom. Nie jestem pewien, czy udałoby mi się to przyswoić w taki sposób, kiedy byłbym starszy.

KD: Z tego co wiem, to grasz na czterech różnych instrumentach. Czy nauka gry na nich przychodziła Ci z łatwością czy czasem pojawiały się problemy? I czy Ty sam chciałeś uczyć się na nich grać czy to jednak ktoś z rodziny Cię do tego namówił?

SzCh: Tak, chociaż nie nazwałbym tego graniem, a pogrywaniem. Głównie śpiewam. Jeżeli chodzi o naukę, to bardzo się cieszę, że zacząłem jako dzieciak. Ucząc się czegokolwiek trzeba nastawić się na przeszkody, których pokonanie przynosi satysfakcję. Człowiek może się uczyć całe życie i stawiać poprzeczki coraz wyżej. Jeżeli chodzi o namawianie, to dzięki mojej rodzinie i wychowawczyni z klasy 1-3 w podstawówce poszedłem do szkoły muzycznej na wiolonczelę, gdzie miałem też zajęcia z fortepianu. Później własnowolnie przeszedłem na gitarę i perkusję. Od czasu pójścia do szkoły muzycznej zaszczepił się we mnie taki pociąg to instrumentów.

KD: Zaczynając w tak młodym wieku nie boisz się szybkiego wypalenia? Przeżyłeś już coś takiego?

SzCh: Sądzę, że wszystko zależne jest od wiary w to co robisz. Na dzień dzisiejszy mam zrobionych czterdzieści utworów na moją debiutancką płytę, nagranych z największą starannością i sercem. Nie czuję się wypalony. Są po prostu momenty, w których trzeba odpoczywać. Wszechświat jest nieskończony i może nam zsyłać nieskończenie wiele wspaniałych pomysłów


KD: Kiedy zacząłeś obracać się w branży muzycznej, jak traktowali Cię twoi starsi i bardziej doświadczeni koledzy z branży?

SzCh: Myślę, że w momencie, kiedy pierwszy raz wszedłem do profesjonalnego studia nagrywać pierwszą płytę South Blunt System. Okazało się, że moim realizatorem był Paxon z Natural Dread Killaz. Spodobało mu się to, co robiłem i zaczął dawać mi wiele cennych wskazówek, za co jestem wdzięczny. Miałem też okazję nagrać z nim piosenkę. Ci którym się podobało to co robię zawsze starali się mi pomóc.
Ci, którzy nie znali tego co robię, bądź tego nie trawili - milczeli.

KD: Jak artysta może się wybić na rynku muzycznym wg. Ciebie?

SzCh: Powinien zacząć od materiału. Np. promocja w różnego rodzaju talent show pozwala wypromować wizerunek, ale nie materiał, który jest kluczowy. Potencjalni fani nawet nie mają się do czego odnieść. Ja postawiłem na swój repertuar i to było podstawą do rozpoczęcia jakiejkolwiek kariery. Nie miałem producenta ani mikrofonu - sam zostałem producentem a na mikrofon uzbierałem. Miałem przynajmniej coś do pokazania w wytwórni.

KD: Jak się czujesz, kiedy spotykasz fana dużo starszego od siebie? Jak reagujesz na takie spotkania?

SzCh: Jest to bardzo przyjemnie. Akurat mojej znajomej tato jest moim fanem. Pamiętam, że pojechałem ze znajomą do niego, on mnie zobaczył i powiedział: "Kochana!
Takiego światowca mi tu przywiozłaś", po czym podarował mi trunek, który sam zrobił. Na pewno w takiej chwili spełnienie jest spotęgowane. Cieszysz się, że ktoś starszy jest w stanie utożsamić się z Twoją piosenką. Myślisz: "Dobrą piosenkę zrobiłem".


KD: Przyglądając się twojej twórczości jest bardzo łatwo zaobserwować, że od hip-hopu przeszedłeś do popu. Skąd ta zmiana? Nagle poczułeś, że hip-hop to nie to czy po prostu chcesz spróbować różnych stylów muzycznych?

SzCh: W zasadzie to poczułem, że hip-hop zaczął  mnie ograniczać w śpiewie, aranżacjach czy też harmoniach. Z całym szacunkiem dla tego gatunku, czy też kultury, chciałem doznać czegoś nowego jako producent i wykonawca. Sądzę, że jest to kolejny, naturalny i nieunikniony krok patrząc z punktu rozwoju. Od zawsze miałem potencjał, żeby robić coś więcej.

KD: Ostatnią płytę Sound Blunt System sam w całości napisałeś, zaaranżowałeś, wykonałeś i wyprodukowałeś. Jak będzie z najnowszą płytą? Nadal chcesz mieć nad wszystkim kontrolę czy jednak pozwolisz, żeby inni pomogli Ci w tworzeniu tej płyty?

SzCh: Tak, rzeczywiście sam wyprodukowałem, zaaranżowałem, napisałem i wykonałem albumy South Blunt System. Tu nie chodziło nigdy o żadną kontrolę, ale o spełnianie swoich zajawek. W tej chwili nie mam problemu z tym, żeby inny producent podniósł jakość mojego demo. Piosenki tak czy inaczej napisane są przeze mnie i to jest dla mnie najistotniejsze. Praca z producentami dużo mnie uczy, bo pokazuje jak można inaczej na coś spojrzeć.

KD: Stworzyłeś duet z o wiele bardziej znaną piosenkarką od siebie. Nie bałeś się, że ktoś może przyszyć Ci łatkę – „to ten co śpiewał z Lodovica Comello”?

SzCh: Stworzyliśmy duet i jest to dla mnie świetne doświadczenie. Nie sądzę, żeby ktoś tak mówił, bo jestem tam wyraźnym Szymonem, który trzyma swój poziom. Dałem radę. Swoją drogą pomijając fakt, że Lodovica jest znana praktycznie na całym świecie, to w Polsce jej fankami są w zasadzie nastolatki. Myślę, że one ucieszyły się, że ktoś z naszego kraju nagrał z nią piosenkę i, że ona w ten sposób doceniła Polskę. Przyniosło mi to mnóstwo fanów i nie sądzę, żebym był dla nich "tym od Lodovici", bo mam do zaproponowania ciekawą piosenkę, taką jak "Sam Na Sam", doprawioną akustyczną wersją.

KD: W duecie z Lodo śpiewacie w dwóch różnych językach. Jak wygląda realizacja takiej piosenki w studiu? I jak to wygląda kiedy śpiewa się na żywo?

SzCh: Swoje wokale dogrywaliśmy w dwóch różnych miejscach. Lodovica u siebie i ja u siebie. Na sesję przyszedł Pan, który dał mi kartkę z napisaną polską fonetyką hiszpańskiego tekstu. Mało tego dostaliśmy demo tej piosenki z nagranymi hiszpańskimi partiami. Łatwiej było nam je przełożyć. Jeżeli chodzi o polskie frazy, to nie było z nimi problemu. Występ na żywo był pełen emocji i w zasadzie tak mocno osłuchałem się z gotową piosenką, że nie było problemu z jej zaśpiewaniem. Mieliśmy też parę prób.

KD: Piosenka „Sam na sam” mimo, że jest bardzo rytmiczna, wpada w ucho i łatwo się ją śpiewa każdemu to przekaz ma bardzo smutny. Opowiadasz tam o samotności, o bólu po stracie kogoś bliskiego. Czy to twoje własne doświadczenia Cię zainspirowały do napisania takiej piosenki czy po prostu stwierdziłeś, że napiszesz coś o rozstaniu, bo mnóstwo ludzi na świecie to przeżywa?

SzCh Piosenka "Sam Na Sam" rzeczywiście opowiada o moich przeżyciach. Stąd może tak wyostrzone i autentyczne emocje. Każdy w życiu ma takie chwile, więc dotyczy to każdego.

KD: „Sam na sam” w przeciągu 5 miesięcy na YouTube obejrzało 6 milionów osób.
Czy to w Twoim
odczuciu dużo czy mało? Spodziewałeś się czegoś innego?

SzCh: Rewelacja! Bardzo się cieszę z każdego wyświetlenia i czerpię z tego energię w każdej chwili. Nie zakładałem niczego. Pozwoliłem się temu rozwijać.

KD: Dlaczego zdecydowałeś się opublikować akustyczną wersję „Sam na sam”? Ja sama jestem wielką fanką akustycznych wersji mnóstwa piosenek i wiem, że dla fanów to wielka przyjemność móc dostać od artysty ulubioną piosenkę w wersji akustycznej. Chciałeś w ten sposób podziękować fanom czy zrobiłeś to ponieważ chciałeś pokazać na jak wiele Cię jeszcze stać?

SzCh: Chciałem przede wszystkim pokazać autentyczność oraz prawdziwe emocje w śpiewie na żywo. Pokazać, że mam coś więcej do zaoferowania. Marzę o tym, żeby moi fani poczuli razem ze mną, że to wszystko jest przyszłościowe.

KD: Dziękuję Ci bardzo za Twój czas.

SzCh: Dziękuję za świetną rozmowę.

Do następnego :*
Zdjęcia: prywatne zbiory. 

poniedziałek, 10 października 2016

Anna Oberc - aktora inna niż wszystkie


Od ponad 7 miesięcy prowadzę fanclub wspaniałej i energicznej aktorki Anny Oberc. Udało mi się wraz z Marleną (współzałożycielką) zorganizować kameralne spotkanie dla fanów Pani Ani. Do tego dnia przygotowywałyśmy się dość długo, bo chciałyśmy, żeby wszystko wyszło idealnie.
Wraz z całą szaloną ekipą fanów spotkałyśmy się w Na Wspólnej coffee & bistro. Miałyśmy okazję najpierw się poznać zanim pojawiła się Pani Ania. Wszyscy byli zdenerwowani, ponieważ chcieli jak najlepiej wypaść na spotkaniu ze swoją idolką.


Z pojawieniem się  wyczekiwanego gościa w drzwiach kawiarni na buziach fanów zagościły promienne uśmiechy. Pani Ania zaraziła wszystkich swoją pozytywną energią i rozluźniła tym napiętą atmosferę. Pokazała, że jako znana osoba umie docenić swoich fanów.
Pewnie zastanawiacie się dlaczego akurat Pani Anna Oberc jest osobą, która sprawia, że ludzie w jej towarzystwie się uśmiechają. To proste i wystarczy spojrzeć na tę aktorkę !
-Pierwszy raz ujrzałam Panią Anię w serialu Singielka, gdzie wciela się w role Moniki, kolorowej sekretarki. Od razu zdobyła moją sympatię. Potem miałam przyjemność osobiście poznać Panią Anię i tylko przekonałam się, że jest to niezwykle wyjątkowa, energiczna, pozytywna i zawsze uśmiechnięta osoba. -  mówi Marlena współzałożycielka Anna Oberc OFC , a ja podpisuje się pod tym w stu procentach, bo przekonałam się, że Pani Ania jest autentyczna w tym co robi.


Pani Anna Oberc była tak uprzejma, iż udzieliła wywiadu dla radia UKSW, gdzie opowiedziała o swojej miłości do podróżowania i o pracy na planie Singielki. 
Z niecierpliwością czekamy na efekty, które już niedługo będzie można usłyszeć na stronie radia! Będę informowała na bieżąco, żebyście sami mogli usłyszeć i dowiedzieć się więcej o tej niesamowitej aktorce! 

Merli!



czwartek, 15 września 2016

Coś nowego...


Witam Was po dość długiej nieobecności! Ciężko mi wytłumaczyć czemu się tak stało, ale myślę, że wakacje, brak dostępu do komputera, moja choroba, spowodowały to, że ciężko było mi się ogarnąć i napisać jakikolwiek dobry tekst. Teraz wracam i postanowiłam, że blog musi zacząć znów działać i rozwijać się. Trochę myślałam nad jego koncepcją i stwierdziłam, że chcę żeby (w moim wykonaniu) przybrał trochę kształt taki jaki ma PAP Life. Przez cały miesiąc obserwowałam ludzi pracujących tam, miałam okazję czytać ich teksty, dostawałam wskazówki jak sama powinnam pisać. Ich rady dały mi dużo do myślenia i chciałabym żeby moje artykuły na tym blogu, miały podobny charakter. Były pełne, zawierały cytaty, wypowiedzi różnych ludzi, można by rzec - żeby były zrobione od a do z. Moja praca tam polegała na szukaniu fajnych, ciekawych tematów w mediach zagranicznych i lekkim tłumaczeniu ich oraz dokładaniu czegoś od siebie. Nazywałam to też trochę takim zbieractwem, ponieważ na mój jeden artykuł często składało się kilka innych, ale zawsze z zagranicznych źródeł, żeby nie powielać tego co już jest dostępne na innych polskich portalach. Agencja charakteryzuje się tym, że to my mówimy jako pierwsi o jakimś zdarzeniu, wydarzeniu, nowej modzie itp. Dlatego myślę, że to będzie fajne jeżeli chodzi o tego bloga. Podoba mi się ten kierunek i myślę, że wam również przypadnie do gustu. Niżej, prezentuję Wam jeden z moich artykułów, który ukazał się na stronie PAP Life. Życzę miłego czytania i mam nadzieję, że przypadnie wam taka forma do gustu.



Celebryci nigdy nie rozstają się ze swoimi trenerami

Od dawna wiadomo, że celebryci mają bzika na punkcie codziennych treningów. Swoich przyzwyczajeń nie zmieniają nawet, kiedy ruszają w trasę koncertową czy jadą na urlop.


Kiedy tylko ruszamy na wakacje, zapominamy o wszystkim. Możemy odpocząć od codziennych obowiązków i przestać myśleć o pracy. Potrafimy wyluzować się do tego stopnia, że zapominamy również o naszym zdrowym podejściu do życia.

Zupełnie inaczej wygląda to u światowych gwiazd. Przykładem jest Rihanna, która ma sztab trenerów, którzy gotowi są z nią pracować o każdej porze dnia i nocy.

„Trenujemy wtedy kiedy jest na to gotowa. Nawet jeżeli jest 2 w nocy i jesteśmy w trasie. Wystarczy, że zadzwoni” – mówi Ary Nunez dla magazynu Grazia. „Kiedy jest w trasie trenuje trzy dni w tygodniu po 25 minut. Kiedy jest w domu robi to pięć razy w tygodniu po ok. 40 minut” – mówi jej kolejny trener Harley Pasternak.

Trenerką Rihanny była również Jamie Granger, która niedawno została ambasadorką Pumy. "Zjeździłam z Rihanną pół świata, nauczyłam ją, że codzienne treningi to podstawa. Nie muszą być katorgą, a zwykłą przyjemnością" - czytamy na oficjalnej stronie trenerki.

Demi Lovato w trasy jeździ ze swoim trenerem Ronny'm Comacho. Jest on odpowiedzialny nie tylko za treningi Demi, ale również za jej dietę. Jak wiadomo, Demi cierpiała na zaburzenia odżywiania, teraz jest w świetnej kondycji.

„Pierwszy raz kiedy się spotkaliśmy, podał mi śniadanie, które przygotował ze swoją żoną i powiedział, patrząc mi prosto w oczy, +skopiemy ten tyłek z zaburzeniami odżywiania+. Był tak samo zdeterminowany jak ja. Nigdy nie byłam szczęśliwsza i zdrowsza niż jestem teraz. Zawdzięczam im wszystko to, co osiągnęłam. To oni wstawali rano, robili mi śniadanie i pomagali zmienić mi mój wygląd, ale co najważniejsze moje nastawienie” – napisała Demi na swoim Instagramie.

Demi ze sporotów najbardziej lubi kickboxing, co można zauważy na jej Instagramie gdzie ciągle pojawiają się filmiki z treningów. "Ćwiczenia wpływają na mnie bardzo dobrze, pod względem psychicznym i fizycznym. Staram się ćwiczyć codziennie, pora nie ma dla mnie znaczenia. Kiedy mam koncert nie ćwiczę, bo całe show traktuję jak jeden wielki trening. Nie mogę być dla siebie zbyt surowa" - mówi Demi.

Niedawno niesamowitą metamorfozę przeszła Khloe Kardashian przy pomocy Gunnar'a Petersona. W ciągu 20 dni schudła 11kg. Codziennie odbywała godzinny trening, najczęściej na siłowni, ale Khloe ćwiczyła też boks czy fitness.

"Najlepsza jestem na siłowni. Duża się pocę i lubię rywalizację. Uwielbiam ćwiczyć z Kourtney, kompletnie nie przejmuje się wyglądem, tak jak ja. Zupełnie inaczej jest z Kim, ona zawsze dobrze wygląda" - mówi Khloe.

Peterson wyznaje zasadę, że bez dobrej diety, nie ma co ćwiczyć. Dlatego zmienił też sposób odżywiania Khloe. "Dokonuje teraz lepszych wyborów jeżeli chodzi o jedzenie. Jest też bardziej świadoma tego, że sen odgrywa ważną rolę przy tak intensywnym planie treningowym. Z dnia na dzień jest coraz lepsza. Nigdy nie odpuszcza sobie treningów" - mówi jej trener.


Sama Khloe w jednym z wywiadów przyznała, że je mniej, ale na początku ciężko było jej się kontrolować. "Ty sam wiesz, że powinieneś jeść mniej, ale twoje oczy mówią - jedz". Mimo że Khloe schudła dużo, nie rozstaje się z ćwiczeniami. Peterson wypracował w niej chęć do codziennych treningów. Sama przyznaje, że teraz czuje się o wiele lepiej, a ludzie ze świata mody biorą ją bardziej na poważnie, kiedy zrzuciła zbędne kilogramy.

W moim przypadku dzień dodawania postów nie zmieni się, będzie to wtorek, dzisiejszy dzień jest wyjątkiem. Pozdrawiam :)) 

wtorek, 19 lipca 2016

Kremy do cery tłustej

Cześć wszystkim :D

Tak jak obiecywałam w tym poście, opowiem Wam o kremach i maseczkach, które używam i które mogę spokojnie Wam polecić.

Zacznę może od tego, że za czasów liceum nie używałam zbyt dużej ilości kremów. W sumie, to nie interesowała mnie za bardzo moja cera. Nie wiedziałam nawet jaki typ mam. Jednak przez krostki, które pojawiały się na mojej twarzy byłam zmuszona używać jakiegoś kremu. Wtedy moja mama kupiła mi krem z sorayi. Był to krem normalizujący, do cery trądzikowej. Jego zadaniem było załagodzenie śladów po krostkach oraz zapobieganie pojawianiu się nowych. Był on z serii care&control. Wtedy nie używałam go za chętnie, ale kiedy musiałam robiłam to. Teraz, będąc na studiach używam go bardzo chętnie. Jego działanie jest widoczne od razu. Ślady po niechcianych krostkach znikają bardzo szybko. Staram się używać go co drugi dzień w tygodniu, a czasem codziennie. Zależy od tego co dzieje się na mojej twarzy. Jeżeli widzę, że pojawiło się więcej niedoskonałości nakładam go codziennie i zapominam o innych kremach, których używam na co dzień. Ważne jest jeszcze to, że czasem stosuje go punktowo. Nakładam inny krem na noc, ale jednocześnie na ślady po krostkach nakładam właśnie ten krem. Mogę go wam polecić z czystym sercem, bo jest naprawdę świetny i nadaje się do każdej cery – mieszanej, normalnej, tłustej. Jest po prostu idealny. Jeżeli do tej pory nie znalazłyście kremu, który pomoże wam pozbyć się niechcianych krostek ten jest idealny. Ja stosuję go na noc, ponieważ na dzień mam inny krem, ale nadaje się on również do nakładania pod podkład, o ile mamy cerę normalną. Mimo, że na opakowaniu kremu nie ma nic na temat nawilżania, zapewniam was, że nawilża i jeżeli mamy cerę tłustą, to nie będzie to wyglądać dobrze, jeżeli na to nałoży jeszcze podkład. Pod podkład dla osób, które mają cerę tłustą lepiej nakładać kremy matujące. Ten niby też jest matując, ale używam go na tyle długo, że wiem, że tak nie jest. Wniosek jest prosty, jeżeli masz cerę tłustą – nakładaj ten krem na noc, jeżeli masz normalną – o każdej porze dnia i nocy możesz go nałożyć.



Kiedy odkryłam, że moja cera jest cerą tłustą i to naprawdę bardzo tłustą, zaczęłam przeszukiwać drogerie w poszukiwaniu odpowiedniego kremu dla mnie. Odpowiedni krem dla osób, które mają tłustą cerę to taki, który zmniejsza wydzielanie sebum. Na ten moment, mogę powiedzieć, że znalazłam takie kremy, ale myślę, że będę nadal szukać w drogeriach co raz to lepszych produktów. Jednak teraz na noc, używam kremu z Lirene z lini Derma Matt. Kupiłam go jakoś na początku roku i nie myślałam, że będę z niego aż tak bardzo zadowolona. Zacznę może od samego opakowania. Wygląda ono przepięknie i kiedy widzimy je gdzieś z daleka wydaje nam się, że jest ciężkie, jednak kiedy weźmiemy je do ręki okazuje się, że to jedno z najlżejszych opakowań jakie kiedykolwiek mieliśmy w ręce. A kolor jest genialny. Piękny, jasny fiolet. Jeden z moich ulubionych kolorów. Jeżeli chodzi o zawartość, to krem pachnie cudownie i na dodatek jest delikatnie różowy. Co do działania – krem działa świetnie. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że naprawdę minimalizuje wydzielanie się sebum. Ten krem nakłada się tylko na noc. Nie jest on matujący, więc nie nadaje się pod podkład.



Od niedawna na dzień, również stosuję krem. Do tej pory, ograniczałam się jedynie do kremów na noc, ponieważ nie znalazłam takiego, który byłby matujący ale jednocześnie zmniejszał wydzielanie sebum. Od niedawna w drogeriach można dostać produkty z marki barwa z linii barwa siarkowa. Na początku kiedy odkryłam tę markę w Rossmanie kupiłam maseczkę. Ważne jest, że w produktach barwy siarkowej, głównym składnikiem jest siarka. Siarka w kosmetyce stosowana jest przeciwko nadmiernemu łojotokowi i wypryskom skórnym. Dlatego zdecydowałam się kupić maseczkę od nich. Ma ona bowiem działanie antytrądzikowe. Co w moim przypadku jest bardzo ważne, ponieważ zależy mi na tym, żeby na mojej cerze było jak najmniej niedoskonałości. Maseczka sprawdziła się idealnie. Po jej zastosowaniu zauważyłam, że niedoskonałości goją się jeszcze szybciej, niż jakbym tylko nałożyła mój krem z Soraya.



Maseczka zachwyciła mnie na tyle mocno, że postanowiłam sprawdzić jakie inne kosmetyki proponuje barwa. Kiedy weszłam na ich stronę zobaczyłam, że w swojej ofercie mają również kremy na dzień. Jeden był nawilżający, a drugi był matujący. Zainteresował mnie ten krem, więc postanowiłam dowiedzieć się na jego temat czegoś więcej. Po kliknięciu w krem mogłam dowiedzieć się, że ogranicza on wydzielanie sebum, redukuje przetłuszczanie się skóry, normalizuje pracę gruczołów łojowych oraz wiele więcej, jednak to interesowało mnie najbardziej. Postanowiłam kupić krem i zacząć używać. Spokojnie mogę powiedzieć, że jest on świetny. Robi dokładnie to co jest napisane na opakowaniu. Dodatkowo pięknie pachnie. Nakładam go codziennie pod podkład oraz zawsze po zrobieniu maseczki z barwy. Jeżeli macie bardzo delikatną cerę, wrażliwą na różne produkty to produkty z barwy, nie uczulają. Stosując je możecie być spokojnie. Jednak mimo wszystko, przed nałożeniem ich na całą twarz spróbujcie tylko z fragmentem na sam początek.



Jeżeli macie tłustą cerę, tak jak ja, polecam Wam te produkty, o których pisałam. Nie zawiedziecie się, a efekty używania tych produktów, będą widoczne od razu. Uważam, że kombinacja tych trzech kremów jest bardzo dobra. Każdy z nich ma podobne działanie, ale mimo wszystko trochę się różnią. Krem z barwy siarkowej oraz Lirene ma swoje odzwierciedlenie w produktach do cery suchej lub mieszanej. Myślę, że będą tak samo dobre jak te do cery tłustej, która mimo wszystko jest cięższa w pielęgnacji. Polecam Wam je bardzo serdecznie. Myślę, że będziecie zadowolone z ich działania.

Trzymajcie się,

Korni.xoxo 

piątek, 15 lipca 2016

Mazury welcome to


Kolejny wpis z cyklu "gdzie Merli poleca wybrać się w podróż ze znajomymi". Jak już pewnie zauważyliście na moich mediach społecznościowych pojechałam na krótki wypad, bo tylko trzydniowy do Ruciane-Nida ze znajomymi. Mówiąc szczerze na początku nie wiedziałam, co takiego wszyscy widzą w Mazurach w końcu to tylko jeziora i trochę zieleni. Jednak poczułam ten cały spokojny klimat, który sprawił, że wyłączyłam się totalnie na problemy, które towarzyszą codziennemu życiu. 


                                                                                            Znalazłam smak dzieciństwa
Spędziłam niesamowity czas z najlepszą ekipą i mogę stwierdzić, iż Ruciane-Nida to przyjemne miejsce na spokojny wypad na kilka dni ze znajomymi. Wszystko czego potrzebujesz znajdujesz w okolicy. Piękne jezioro i plaża, gdzie można wypożyczyć m.in. łódkę, kajaki i rowerki wodne, dzięki czemu przepłynie się większą część rzeki. Jeśli jednak ktoś woli podziwiać infrastrukturę w danym miejscu można pozwiedzać, np. Cmentarz komunalny, Wille Strobla czy Borejszówke. Niestety nam nie starczyło czasu na zabytki, bo woleliśmy podziwiać przyrodę. 
Dla każdego coś fajnego! Najważniejszy jednak jest klimat miasta, gdzie można się zrelaksować i spędzić miły czas !
Ostrożność na wodzie to podstawa 

  Orzeźwiająca lemoniadka na upały zawsze przydatna 

Jak już pewnie niektórzy wiedzą, jednymi z moich przyjaciół podczas wyjazdu były kaczki 

Już niedługo kolejne miejsca warte odwiedzenia.
Ściskam,
Merli.

wtorek, 12 lipca 2016

Trochę o pudrach i fluidach

Nie jestem osobą, która nadkłada duże ilości makijażu na twarz. Wystarczy mi podkład oraz dobry puder. Dzięki temu czuję, że maskuje to co muszę, ale jednocześnie nie odczuwam dyskomfortu związanego z dużą ilością makijażu na twarzy.  Nie lubię też nakładania punktowego, czyli, grubsza warstwa na większą niedoskonałość. Widzę, że dużo dziewczyn tak właśnie robi, jednak przez to, to co chciały zakryć widać jeszcze bardziej. Jednocześnie w tym wszystkim bardzo ważne jest to, żeby dobrze dobierać kolory pudrów i fluidów do odcienia swojej cery. Sama wiem po sobie, że kiedy mam źle dobrany kolor fluidu czuję się jakby miała na twarzy maskę. Dlatego staram się odpowiednio dobierać kolory, przez co potrafię spędzić w drogerii naprawdę dużo czasu. Dużo kobiet, ma źle dobrany kolor, myślą, że znają odcień swojej cery i dobierają kolor często nie sprawdzając jak wygląda on na nich. Zanim kupimy nowy fluid warto spędzić trochę czasu na dobraniu koloru. Oglądanie dziewczyn, które mają za ciemny podkład na twarzy i na dodatek, zazwyczaj źle rozsmarowany nie jest przyjemną rzeczą. Widząc to, czuję się dziwnie i od razu zaczynam się zastanawiać się jak to wygląda u mnie, chociaż wiem, że fluid mam dobrze dobrany.

FLUID 

Powiem wam szczerze, fluidy z reguły dobieram sobie sam. Od około 4 lat korzystam z fluidu marki Under20 nr 2. Dobrałam go metodą prób oraz błędów. Postałam trochę w drogerii, zużyłam trochę chusteczek, ale mój wybór okazał się trafiony. Przez 4 lata, nie miałam problemów z kupowaniem fluidu, bo po prostu zawsze kupowałam ten sam. Była z niego bardzo zadowolona, bo idealnie pasował do odcienia mojej cery i ładnie pachniał. Dodatkowo był matujący, co było jego dodatkowym plusem. Polecam go każdej dziewczynie, która zaczyna swoją przygodę z fluidami, nie będziecie zawiedzione. Ja nadal jestem jego wielką zwolenniczką i na pewno będę go jeszcze stosować. Kosztował ok. 16 zł w momencie kiedy zaczęłam go stosować. Nie należał do najdroższych, ale najtańszy też nie był. Problem z moim fluidem zaczął się w momencie kiedy w końcu zrozumiałam, jaką mam cerę i kiedy zaczęto wycofywać z rynku mój ulubiony produkt. Musiałam znaleźć jakiś nowy, odpowiedni dla mnie.

Fluidy z marki Under20 miały tylko 3 możliwe opcje. Ja miałam 2.


Marka Under20 zdejmowała z rynku fluidy matujące, ale jednocześnie wprowadzała do sprzedaży kremy matujące. Pewnego dnia weszłam do drogerii, z wiedzą, że mój fluid się kończy i muszę, po prostu muszę kupić nowy. Stało to się właśnie w tamtym czasie. Ze względu na to, że się śpieszyłam postanowiłam wziąć ten krem matujący o numerze takim samym jak brałam fluid. Kupując ten krem, w ogóle nie widziałam różnicy, nawet cieszyłam się, że go wprowadzają, bo był tańszy niż mój fluid. Dopiero z czasem okazało się, że nie wszystko jest okej.

Na początku stosowania byłam zadowolona, w prawdzie widziałam różnicę w konsystencji, ale krem działał bardzo podobnie jak fluid. Maskował to co chciałam, a kolor był taki jak fluidu. Jednak zaobserwowałam, że moja cera stała się bardziej tłusta. Faktem jest, że moja cera jest tłusta, ale kiedy stosowałam fluid od Under20 nigdy nie było tego widać, a po użyciu kremu często zdarzało się, że świeciłam się jak lampki na choince. Musiałam nakładać więcej pudru. Przez co mój makijaż stawał się naprawdę ciężki i mimo, że miałam zakryte to co chciałam to nie było to matowe i nie czułam się z tym najlepiej. Dlatego, nie polecam tego produktu dziewczynom, która mają tłustą cerę lub mieszaną. Będziecie miały ten sam efekt jak ja. Produkt ten jest wyraźnie skierowany do osób z cerą suchą i dla nich jest on godny polecenia, ponieważ cera pozostanie nawilżona bardzo długo. A z dodatkiem dobrego pudru, będziecie czuły się bardzo dobrze, a wasza cera nie będzie narażona na wyschnięcie. Wróciłam do fluidu Under20, ponieważ w Rossmanie był on jeszcze dostępny, jednak jego cena pozostawiała wiele do życzenia.

Na zdjęciu dokładnie ten krem, który używałam ja, czyli nr.2. Krem dostępny jest w trzech odcieniach. 


Będąc w drogerii w niedzielę zauważyłam promocje na fluidy od Lirene. Będąc w pierwszej klasie liceum kupiłam go raz, jednak wtedy nie miałam pojęcia jak należy dobrze rozsmarować fluid. Przez co powstawała maska i zamiast czuć się dobrze, czułam się źle. Teraz jednak postanowiłam go znów kupić, bogatsza o wiedzę jak dobrze rozsmarować fluid. Wybrałam zwykły matujący fluid o numerze 12, który nazwa się naturalny. Przed półką sklepową spędziłam z 15 minut, rozsmarowując 3 różne kolory i porównując je z fluidem marki under 20, który również miałam rozsmarowany na ręce. Wahałam się pomiędzy 12 a 13, jednak zdecydowałam się na 12, bo jednak była bliższa kolorystycznie do fluidu od Under20. 
Moja mała rada dla was, kiedy nie wiecie jaki kolor podkładu wybrać, wybierajcie zawsze te naturalne, one nigdy nie będą wyglądać źle, bo dobrze dopasują się do waszej cery, chyba, że jesteście mocno opalone, wtedy warto spędzić chwilę w sklepie.
Fluid Lirene zainteresował mnie tym, że jest fluidem (nie kremem) matującym, pochłania sebum (co w moim przypadku jest bardzo ważne), zawiera wosk pszczeli i ma właściwości przeciwrodnikowe (co w moim przypadku jest tak samo ważne, jak to, że pochłania sebum).
Jak na razie fluid od Lirene sprawdza się świetnie. Więcej napiszę kiedy będę stosować go dłużej. 

Na zdjęciu macie pokazane w jakich odcieniach jest dostępny ten fluid. Ja, jak już mówiłam, mam 12.



PUDER 

Tak jak pisałam wyżej, używam tylko fluidu i tylko pudru, a na początku mojej przygody z makijażem używałam tylko fluidu i kompletnie nie wiedziałam po co jeszcze stosować puder. Z wiekiem to się zmieniło. Jak na razie stosowałam tylko dwa pudry. Jeden można dostać tylko w Drogerii Natura, a drugi w każdej drogerii. Pierwszy jest z marki smart girls get more i kosztuje ok 10 zł, a drugi jest z Rimmela i kosztuje coś ok. 20 zł (nie jestem pewna).

Puder z marki smart girls get more, mimo, że tani, to jest bardzo dobry. Jestem z niego bardzo zadowolona. Świetnie matuje i utrzymuje się dosyć długo na twarzy. Jedyną jego wadą jest to, że zawsze psuje się wieczko. Nie wiem czy to moja wina, ale nim nie rzucam, a wkładam jedynie do kosmetyczki. Przez to, że to wieczko się psuje, muszę zawijać na nim gumkę żeby się nie rozsypał. Jednak oprócz tego małego mankamentu, produkt jest godny polecenia. Jak wszystkie pudry ma kilka odcieni, ja mam numer 4.

Na zdjęciu jest numer 6


Puder z marki Rimmel pochodzi z kolekcji Stay matte, więc już sama nazwa wskazuje, że będzie matujący i taki właśnie jest. Utrzymuje się na skórze naprawdę długo. I w momencie kiedy mój podkład powodował to, że się świeciłam to puder świetnie to maskował. Dodatkowym atutem tego pudru jest to, że ślicznie pachnie, aż chce się go nakładać. Jedynym minusem jest opakowanie, z którego bardzo szybko ścierają się napisy i pozostaje mało ciekawe i ładne opakowanie. Dobrze, że zawartość jednak jest bardzo dobra. 

Puder możecie dostać w 6 odcieniach, ja mam nr.5


Jeżeli chodzi o dopieranie koloru pudru to robię to identycznie jak z fluidem. Stoję przed półką i na ręce rozsmarowuję próbki każdego, który wydaje mi się odpowiedni.

Jeżeli jednak nadal macie problem z doborem koloru, warto zapytać się pani, która pracuje w sklepie. Często posiadają one wiedzę, która pomoże dobrać wam odpowiedni produkt. Jednak pamiętajcie, żeby nie ufać paniom w stu procentach i przed zakupem upewnić się czy kolor, który został wam dobrany na pewno dobrze wygląda na cerze.

Dobrze dobrany fluid i puder podkreślą tylko naszą cerę. W innym wypadku stanie się ona ciężka i mało przyjemna do oglądania przez ludzi. Jeżeli macie trądzik to mimo wszystko i tak nie nakładajcie grubych warstw kosmetyków. To jeszcze bardziej podrażnia waszą cerę i nie wygląda za dobrze, a moim zdaniem, trądzik jest jeszcze bardziej widoczny.

Za tydzień opowiem wam o maseczkach i kremach, które stosuję. Będzie to post skierowany głównie do dziewczyn, które mają cerę tłustą oraz trądzikową. Jednak produkty, które będę polecać mają swoje odbicie jako produkty do cery normalnej bądź suchej, więc myślę, że spokojnie będziecie mogły je zakupić.

Do następnego.
Korni.xoxo 

sobota, 9 lipca 2016

Ugly love

I have only two rules: "Don't ask about my past", he says firmly. "And never expect a future"
Opis książki: 
Kiedy Tate, początkująca pielęgniarka, wprowadza się do mieszkania swojego brata, nie spodziewa się tak gwałtownych zmian w życiu. Wszystko przez przystojnego pilota Milesa Archera.

Miles ustala tylko dwie reguły ich związku: nie pytaj o przeszłość i nie oczekuj przyszłości. Gdy ta sytuacja staje się nie do wytrzymania i prowokuje do pytań, ożywają jego dramatyczne wspomnienia.

Serca zaczynają szybciej bić, obietnice zostają złamane, reguły przestają obowiązywać… Tej powieści się nie czyta, tylko przeżywa – całą sobą, sercem i duszą, a po zakończeniu nic już nie jest takie samo.

O autorce:
Książka Colleen Hoover "Maybe Someday" otrzymała tytuł Książki Roku 2015 lubimyczytać.pl w kategorii Literatura obyczajowa i romans.
Książka Collen Hoover "Losing Hope" została nominowana w Plebiscycie Książka Roku 2015 lubimyczytać.pl w kategorii Literatura młodzieżowa.

Autorka bestsellerów New York Timesa. Jej powieści obracają się w kategoriach New Adult i literatury młodzieżowej.
źródło: www.lubimyczytac.pl

Colleen Hoover w Polsce


Jestem wielbicielką romansów od kiedy pamiętam. Jednak nudzą mnie typowe miłości od pierwszego wejrzenia, które często opisywane są w tego rodzaju książkach. Do powieści Collen Hoover – UGLY LOVE przekonywałam się długo i nawet jak już zamówiłam ją miałam mieszane odczucia, czy dobrze wydałam pieniądze. Może przyznam szczerze jednym z wielu aspektów, które przeważyły, że kupiłam książkę w tym czasie to fakt, iż przeczytałam na jednych z portali, że ekranizacja powieści zbliża się wielkimi krokami, a główną rolę dostał Nick Bateman. Stwierdziłam, że w takim razie film na pewno obejrzę, ale fajnie byłoby porównać go z książką. Skoro tyle ludzi zakochało się w ciekawej historii opisywanej przez autorkę, dlaczego ja bym miała być wyjątkiem i skrytykować powieść.
Nie chcę za wiele też zdradzać oceniając książkę, bo może ktoś chce jeszcze ją przeczytać, ale nie miał okazji i popsuje mu całą zabawę.

Może skupię się ogólnie na interesującym zabiegu, który zastosowała autorka. Z początku irytowało mnie to, iż czytam o teraźniejszości Tate Collins, a później przeskakuje z następnym rozdziałem do życia Milesa Archer z przed 6 lat. Teraz jednak, gdy przeczytałam książkę wiem, że było to idealne rozegranie prze Collen, ponieważ mogłam poznawać stopniowo motywy działania bohatera i dlaczego jego życie wygląda obecnie jak wyblakłe z emocji i jakim był człowiekiem zanim poznał Tate.

Historia miłosna, ale przekazana niebanalnie

Bohaterowie trzymają się zasad  - nie pytaj o przeszłość i nie oczekuj przyszłości. Jednak w tym przypadku nie sprawdza się i przez to jedno z nich cierpi bardziej od drugiego. Z czasem nawet drugie zaczyna widzieć mankament w tych zasadach, ale za wszelką cenę stara się ich trzymać. W połowie książki, może nawet i wcześniej można domyślić się, dlaczego Miles postawił te zasady za priorytet i czytelnik stara się zrozumieć jego postawę.
Nie zdradzając za wiele mogę jeszcze napisać, że jest to trochę książka psychologiczna, bo Miles zmierza się z tragedią za którą za wszelką celę chce odpokutować.
Może nie jest to moja ulubiona książka, jednak znajduje się na Top 5. Powieść przekonała mnie też do przeczytania innych dokonań autorki.
Oczywiście czekam z niecierpliwością na film! Mam nadzieję, że nie zmarnują potencjału historii Milesa i Tate!

Ocena 9/10
Krótka zapowiedź filmu


Love, Merli